O czym, o kim? O ludziach, którzy gonią ślepo, sami nie wiedząc, za czym; mając słońce, szukają deszczu. Wyruszają w daleką podróż bez żadnego bagażu, nie wspominając o jakimkolwiek zabezpieczeniu. Oni wszystko zostawiają otwarte, nie mają w zwyczaju oglądać się za siebie. Po prostu nie boją się przeciągów. Zamiast okien, od razu otwierają balkony. A ich pamięć jest wyjątkowo krótkotrwała. Nie mogą zacząć od pagórków, od razu pociągają ich najwyższe szczyty, mimo że nie umieją nawet stąpać po prostej drodze. Chcą wejść wysoko, ale upadają jeszcze niżej. Stawiając wszystko na jedną kartę, odrzucają myśl o tym, że wszystko może już minąć. Bezpowrotnie.
Nie potrafią stać w miejscu. Muszą biec, mimo że tak szybko dostają zadyszki. Ryzykują. Uczą się na błędach żadnych. Wstają, żeby upaść.
Frustraci, niezdecydowani somnambulicy, a może zwyczajni nieszczęśliwcy? Po prostu ślepi, niepotrafiący dostrzec swego szczęścia, raniąc przy tym tych, którzy stoją tak blisko. Odrzucają ich, tak naprawdę, nie umiejąc bez nich żyć. Ich prawem jest znikanie bez słowa, zbędnych wyjaśnień, ale ich Anioł Stróż musi być przy nich zawsze. Jeśli odejdzie, choć na moment, nigdy nie zostanie mu to zapomniane. Żegnają się na wieczność regularnie, ale tuż po odwróceniu twarzy marzą o powrocie. Kładą się zniewoleni, w nocy śnią o wolności, po to, by tuż po przebudzeniu dobrowolnie zamknąć się w swojej klatce. Oddychają tylko w marzeniach. Próżnie szukają sensu tam, gdzie go nie ma. W ich nietrzeźwych umysłach cały czas gości odwieczne pragnienie rozpoczynania wszystkiego na nowo. Te sztuczne pod-roz-działy przesłoniły im całą treść. Gonią za tym, co jest daleko, a przecież zawsze lepiej tam, gdzie nas nie ma. Gdy już są tam, odczuwają Heimweh, podczas gdy tutaj dopada ich Fernweh.
Posiadają jakiś genetyczny defekt? Może to wina ich życiowych doświadczeń, nieskończonego pasma rzekomych porażek i niepowodzeń?
Mizantropi, nędznie wyglądający za, choć, najcichszym szeptem; mizogini, tęskno oczekujący, choć jednego życzliwego skinienia kobiety i one, głoszące od świtu do zmierzchu swą niezależność, po zmierzchu wypatrujące we śnie za choć najmniejszą kotwicą.
Czy przesadą byłoby nazwać ich dobrowolnymi cierpiętnikami w imię ich głoszonych haseł, które już dawno straciły swą pierwotną ideę? Paroles, paroles.
Jak wielka gorycz powstaje, gdy nieszczęśliwy uświadamia sobie brak powodu swego cierpienia? Czy dla niego gorycz ma smak słodki, bo przecież w tym absurdzie odnajduje właśnie wszystkie prawa logiki? Ach, przecież gorycz też bywa słodka…
EiA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz