Pozwól upaść w głębiny smukłym wieżom.
Przekonaj słońce, by świeciło na mój cień.
Przegoń sępy, co snują się nad moją głową.
Wypuść smutną gołębicę w chmurny dzień.
Zdejmij srebrny blask z księżyca.
Nalej wina do zdartego trzewika.
Stwórz coś z piachu i ruin nadziei,
Gdy śmierci ramiona Cię obejmują.
Pozwól sobie upaść aż na dno swej duszy.
Może tam się znajdzie, ktoś, kto cię pocieszy.
Usuń ze swego ciała strzępy raniące.
Spojrzyj z nadzieją na słońce. Nieistniejące.
P. V. (przekład: Dagme)
poniedziałek, 12 grudnia 2011
czwartek, 24 listopada 2011
Listopad
Diabeł polał już strzemiennego;
zebrała się czortów wieczornych gromada.
Początek bezczasu codziennego,
za oknem dżdżysty listopad pada.
Śmieją się mewy w perlistym sztormie,
gdzieś z głębin morskich słychać serce Twoje,
czuję, jak skrzydłami na wietrze łopocze.
W całej mojej niepogodzie i słocie,
w brudnym, listopadowym błocie,
Twój żar rozgrzewa te smętne nastroje.
Nocnych czortów gromada już pijana,
ja nie chcę czekać na miłość epokę,
wódki jeszcze wleję w siebie trochę
i szukać Cię będę po tchu brak, kochana.
P.V. i Dagme
zebrała się czortów wieczornych gromada.
Początek bezczasu codziennego,
za oknem dżdżysty listopad pada.
Śmieją się mewy w perlistym sztormie,
gdzieś z głębin morskich słychać serce Twoje,
czuję, jak skrzydłami na wietrze łopocze.
W całej mojej niepogodzie i słocie,
w brudnym, listopadowym błocie,
Twój żar rozgrzewa te smętne nastroje.
Nocnych czortów gromada już pijana,
ja nie chcę czekać na miłość epokę,
wódki jeszcze wleję w siebie trochę
i szukać Cię będę po tchu brak, kochana.
P.V. i Dagme
środa, 5 października 2011
Moje miasto - początek rozmyślań
Powietrze w tym mieście jest takie duszne. Przymglone dawnych kochanków smutkiem.
Ciężkie jest ołów, jak myśli powolne, wyblakłe wspomnienia. Wyjątkowo ciężkie powietrze.
Gdy raz tu zbłądzisz, nie masz ucieczki. Wpadniesz w trującą pułapkę snów. Gdy sen się spełni – przepadłeś. Nie ma już stąd żadnych wolności dróg. Kręte uliczki, granitowy bruk – zapętlisz się w nich; wędrowcze – przegrałeś! Spójrz prawdzie w oczy!
Przegrałeś z tym miejscem, z tym miejscem uroczym. Przegrałam i ja, we wczesnej młodości, mogłam wyjechać, lecz nie wyjadę, zostanę. Zostanę tu, jak wszyscy tutejsi i obcy; ci obcy, których z dalekich stron przyciągnęła tajemna siła kamiennego uroczyska.
Dlaczego obcy zostają? Ich sen się spełnił? Zaznali wyśnionych miłości? W dalekim mieście, na skraju nicości?
Dagme
Ciężkie jest ołów, jak myśli powolne, wyblakłe wspomnienia. Wyjątkowo ciężkie powietrze.
Gdy raz tu zbłądzisz, nie masz ucieczki. Wpadniesz w trującą pułapkę snów. Gdy sen się spełni – przepadłeś. Nie ma już stąd żadnych wolności dróg. Kręte uliczki, granitowy bruk – zapętlisz się w nich; wędrowcze – przegrałeś! Spójrz prawdzie w oczy!
Przegrałeś z tym miejscem, z tym miejscem uroczym. Przegrałam i ja, we wczesnej młodości, mogłam wyjechać, lecz nie wyjadę, zostanę. Zostanę tu, jak wszyscy tutejsi i obcy; ci obcy, których z dalekich stron przyciągnęła tajemna siła kamiennego uroczyska.
Dlaczego obcy zostają? Ich sen się spełnił? Zaznali wyśnionych miłości? W dalekim mieście, na skraju nicości?
Dagme
czwartek, 9 czerwca 2011
Kolorowe bąbelki
Już dawno rauszmitly osłabły,
Osłabnąć tylko nie możemy my.
Pcha nas coś i gna w dal.
I pytanie rozbrzmiewa ciche:
Co będzie tam i będzie jak?
Nie wiedząc nic, pakujemy ten świat,
Po to, by zbudować własny tam.
Jednak zaraz wracamy tu
Stargani szczęściem, że znów
Udało się nie dorosnąć nam.
Kolejny raz zostawiliśmy bagaż
Swych niewyśnionych snów.
Możliwe dla nas niemożliwym,
Osiągalne nigdy dotkniętym.
Bo na tym siła polega zaklęcia,
By płakać za tym, co jest
I szczęściem nazywać nigdy nic.
EiA
poniedziałek, 30 maja 2011
www.forpoczty.pl
poniedziałek, 25 kwietnia 2011
Bądź moim...
Bądź moim Kurtem Vonnegutem, pełnym ciężkiej ironii.
Baw się lekkością bytu niczym Kundera;
niech się ten czas wiosenny znów rozplata i otwiera.
Bądź moim Broniewskim, tonącym w nocnym alkoholu miłości;
niech urosnę w Tobie w legendę,
ale nie w nieszczęście.
Stań się Villonem, stań się Baudelairem;
ciemną dekadencją przyćmij ostatnią gwiazdę na niebie.
Bądź moim Rimbaudem, rozpal ognie niebieskie;
ja będę jak wierny Verlaine,
na każde skinienie.
Dagme
Baw się lekkością bytu niczym Kundera;
niech się ten czas wiosenny znów rozplata i otwiera.
Bądź moim Broniewskim, tonącym w nocnym alkoholu miłości;
niech urosnę w Tobie w legendę,
ale nie w nieszczęście.
Stań się Villonem, stań się Baudelairem;
ciemną dekadencją przyćmij ostatnią gwiazdę na niebie.
Bądź moim Rimbaudem, rozpal ognie niebieskie;
ja będę jak wierny Verlaine,
na każde skinienie.
Dagme
Maria Komornicka - kurze Lebensgeschichte
Maria Komornicka vel Piotr Odmieniec Włast wurde am 25. Juli 1876 in Grabów geboren. Eine polnische Schriftstellerin, Dichterin, Übersetzerin und Kritikerin der Moderne.
1889 ist Maria Komornicka nach Warschau gekommen, wo Professor Piotr Chmielowski ihr einen Literaturunterricht erteilte. Kurze Zeit studierte sie an der Universität Cambridge in Großbritannien.
Sie war auch mit Wacław Nałkowski und Cezary Jellenta befreundet.
1898 heiratete sie den polnischen Dichter, Jan Lemański. Diese Heirat dauerte aber nur zwei Jahre.
1907 brannte sie ihr Damenkleid und seitdem trug sie einen Namen von Piotr Odmieniec Włast.
Am 8. März 1949 starb sie/er in der psychiatrischen Klinik in Izabelin (in Nähe von Warschau).
EiA
1889 ist Maria Komornicka nach Warschau gekommen, wo Professor Piotr Chmielowski ihr einen Literaturunterricht erteilte. Kurze Zeit studierte sie an der Universität Cambridge in Großbritannien.
Sie war auch mit Wacław Nałkowski und Cezary Jellenta befreundet.
1898 heiratete sie den polnischen Dichter, Jan Lemański. Diese Heirat dauerte aber nur zwei Jahre.
1907 brannte sie ihr Damenkleid und seitdem trug sie einen Namen von Piotr Odmieniec Włast.
Am 8. März 1949 starb sie/er in der psychiatrischen Klinik in Izabelin (in Nähe von Warschau).
EiA
Słodki smak goryczy
O czym, o kim? O ludziach, którzy gonią ślepo, sami nie wiedząc, za czym; mając słońce, szukają deszczu. Wyruszają w daleką podróż bez żadnego bagażu, nie wspominając o jakimkolwiek zabezpieczeniu. Oni wszystko zostawiają otwarte, nie mają w zwyczaju oglądać się za siebie. Po prostu nie boją się przeciągów. Zamiast okien, od razu otwierają balkony. A ich pamięć jest wyjątkowo krótkotrwała. Nie mogą zacząć od pagórków, od razu pociągają ich najwyższe szczyty, mimo że nie umieją nawet stąpać po prostej drodze. Chcą wejść wysoko, ale upadają jeszcze niżej. Stawiając wszystko na jedną kartę, odrzucają myśl o tym, że wszystko może już minąć. Bezpowrotnie.
Nie potrafią stać w miejscu. Muszą biec, mimo że tak szybko dostają zadyszki. Ryzykują. Uczą się na błędach żadnych. Wstają, żeby upaść.
Frustraci, niezdecydowani somnambulicy, a może zwyczajni nieszczęśliwcy? Po prostu ślepi, niepotrafiący dostrzec swego szczęścia, raniąc przy tym tych, którzy stoją tak blisko. Odrzucają ich, tak naprawdę, nie umiejąc bez nich żyć. Ich prawem jest znikanie bez słowa, zbędnych wyjaśnień, ale ich Anioł Stróż musi być przy nich zawsze. Jeśli odejdzie, choć na moment, nigdy nie zostanie mu to zapomniane. Żegnają się na wieczność regularnie, ale tuż po odwróceniu twarzy marzą o powrocie. Kładą się zniewoleni, w nocy śnią o wolności, po to, by tuż po przebudzeniu dobrowolnie zamknąć się w swojej klatce. Oddychają tylko w marzeniach. Próżnie szukają sensu tam, gdzie go nie ma. W ich nietrzeźwych umysłach cały czas gości odwieczne pragnienie rozpoczynania wszystkiego na nowo. Te sztuczne pod-roz-działy przesłoniły im całą treść. Gonią za tym, co jest daleko, a przecież zawsze lepiej tam, gdzie nas nie ma. Gdy już są tam, odczuwają Heimweh, podczas gdy tutaj dopada ich Fernweh.
Posiadają jakiś genetyczny defekt? Może to wina ich życiowych doświadczeń, nieskończonego pasma rzekomych porażek i niepowodzeń?
Mizantropi, nędznie wyglądający za, choć, najcichszym szeptem; mizogini, tęskno oczekujący, choć jednego życzliwego skinienia kobiety i one, głoszące od świtu do zmierzchu swą niezależność, po zmierzchu wypatrujące we śnie za choć najmniejszą kotwicą.
Czy przesadą byłoby nazwać ich dobrowolnymi cierpiętnikami w imię ich głoszonych haseł, które już dawno straciły swą pierwotną ideę? Paroles, paroles.
Jak wielka gorycz powstaje, gdy nieszczęśliwy uświadamia sobie brak powodu swego cierpienia? Czy dla niego gorycz ma smak słodki, bo przecież w tym absurdzie odnajduje właśnie wszystkie prawa logiki? Ach, przecież gorycz też bywa słodka…
EiA
Nie potrafią stać w miejscu. Muszą biec, mimo że tak szybko dostają zadyszki. Ryzykują. Uczą się na błędach żadnych. Wstają, żeby upaść.
Frustraci, niezdecydowani somnambulicy, a może zwyczajni nieszczęśliwcy? Po prostu ślepi, niepotrafiący dostrzec swego szczęścia, raniąc przy tym tych, którzy stoją tak blisko. Odrzucają ich, tak naprawdę, nie umiejąc bez nich żyć. Ich prawem jest znikanie bez słowa, zbędnych wyjaśnień, ale ich Anioł Stróż musi być przy nich zawsze. Jeśli odejdzie, choć na moment, nigdy nie zostanie mu to zapomniane. Żegnają się na wieczność regularnie, ale tuż po odwróceniu twarzy marzą o powrocie. Kładą się zniewoleni, w nocy śnią o wolności, po to, by tuż po przebudzeniu dobrowolnie zamknąć się w swojej klatce. Oddychają tylko w marzeniach. Próżnie szukają sensu tam, gdzie go nie ma. W ich nietrzeźwych umysłach cały czas gości odwieczne pragnienie rozpoczynania wszystkiego na nowo. Te sztuczne pod-roz-działy przesłoniły im całą treść. Gonią za tym, co jest daleko, a przecież zawsze lepiej tam, gdzie nas nie ma. Gdy już są tam, odczuwają Heimweh, podczas gdy tutaj dopada ich Fernweh.
Posiadają jakiś genetyczny defekt? Może to wina ich życiowych doświadczeń, nieskończonego pasma rzekomych porażek i niepowodzeń?
Mizantropi, nędznie wyglądający za, choć, najcichszym szeptem; mizogini, tęskno oczekujący, choć jednego życzliwego skinienia kobiety i one, głoszące od świtu do zmierzchu swą niezależność, po zmierzchu wypatrujące we śnie za choć najmniejszą kotwicą.
Czy przesadą byłoby nazwać ich dobrowolnymi cierpiętnikami w imię ich głoszonych haseł, które już dawno straciły swą pierwotną ideę? Paroles, paroles.
Jak wielka gorycz powstaje, gdy nieszczęśliwy uświadamia sobie brak powodu swego cierpienia? Czy dla niego gorycz ma smak słodki, bo przecież w tym absurdzie odnajduje właśnie wszystkie prawa logiki? Ach, przecież gorycz też bywa słodka…
EiA
Arturowi Rimbaudowi
Pal, mistrzu, ognia – strzelaj prosto we mnie
Tak, żywym ogniem mą duszę potraktuj
Bo nasze słońce właśnie w górze blednie
Już nie złamiemy więcej szczurzych paktów.
Chodź, lubieżniku – prowadź w ogień śmiało
Drogą obrazów chtonicznie gwałtownych,
Żeby me serce w strzępy się krajało,
Żebym usłyszał krzyk ciała odmowny.
Wróćmy do portu – my, uciekinierzy.
Jako buntownik chcę zaanektować
Latarnię morską w ciemnej, krzywej wieży
I zwodzić z niej innych, co łamią me słowa.
Od strony lądu wiatr nam w plecy wieje.
Nie chcę czuć chłodu – przed nami jest morze,
Co lepkim ciepłem serce me rozgrzeje
I powiedzie w noc, w której gasną zorze.
Jesteś piratem, prujesz lustro wody –
Morza pustych słów, odartych z znaczenia.
Obcy niech toną, zrzućmy na nich kłody,
Zniszczmy im statki siłą odurzenia!
Strzaskamy maszty, ograbimy skarbiec,
Weźmiemy branki na nasze haremy;
Ostatni skok w toń, przy wielbłądzim garbie –
Obydwaj wiemy, że nie istniejemy.
Ach, znów pijani idziemy w nieznane
Przez las cyrkowy nieznoszący życia
Zamknięci w klatce, uciekli nad ranem,
Choć bez mundurów, są nie do ukrycia.
Obyś mnie znalazł, jeśli gdzieś odpłynę!
Nie lubię czekać aż ktoś mnie pochwali;
Jak nie znasz drogi, szukaj za Berlinem –
Szukam tam słowa mocy gradu stali.
Wstawaj cesarzu, już nie czas konania.
Kolejne drogi chcą chleba i igrzysk.
Pójdziemy nimi, niech Bóg nas ochrania,
Kolejny martwy już na drodze iskrzy.
Tak, barbarzyńcy! My ich pra-synowie,
Chociaż ich gwałtów już nie pamiętamy.
Znamy ich zieleń, las czyny opowie,
Zboża napoją a ukoją damy.
Dzisiaj już pustka… wszędzie demokraci
Dzikość wpisana do papierów serca
Lubą księgowość urzędnik zeszmacił
Ale sam martwy, z plastiku morderca!
Gdzie mury, zamki, życie trwa za lasem:
Wesoły zastęp już tam obozuje,
Ich głos gnie puszczę – oni mają rasę!
I żaden mieszczuch głów im nie opluje.
Za tym obrazem mogę tylko tęsknić
Wpajam go w siebie, pomagasz mi jeszcze…
Żar tylko w słowie i w napoju tętni
Kto to utrwali, będzie nowym wieszczem!
Słowo zstąpiło, przerzuć szybko strony:
Znów Stół Okrągły – ten zjazd familijny
Gdzie zakaz wstępu dla wydziedziczonych;
Prąd odłączają – kolejny sen śnijmy!
Czy w Abisynii spotkałeś Lwa Judy?
Czy go wezwałeś (jako Króla Królów)
Na pomoc bratu z Hiszpanii zatrutej –
Don Carlosowi, dziedzicowi bólów?
Broń na powozy, do kieszeni złoto,
Wódka dla Indian, Ajnów i Murzynów!
W koloniach jestem niezbędnym idiotą,
Pariasi milczą, pracując na synów.
Słupowi soli rzeka moczy nogi
Dzwon z wieży odpadł, filister skradł linę
Nie doczekałeś tej ostatniej trwogi
I słodka cisza przytula twą minę…
Dobrze wiem, że Ty już mi nie odpowiesz
Krew wkrótce zaschnie, nikt nas nie podniesie;
Stoczeni na dno, zatańczymy w rowie
Z nawozem dla drzew w najciemniejszym lesie.
W sztuce wyparcia wytrwale się szkolę:
Na ścianie schemat translatio imperii…
Imperium dmie w nas, kochamy symbole
(Ostatni kongres zbędnej fanaberii)!
W oddali burza zalewa nam pola,
Dzielnych kompanów zostało niewielu…
W drodze nad morze uliczna swawola,
Byle do portu – prawda, przyjacielu?
Reaktor
Tak, żywym ogniem mą duszę potraktuj
Bo nasze słońce właśnie w górze blednie
Już nie złamiemy więcej szczurzych paktów.
Chodź, lubieżniku – prowadź w ogień śmiało
Drogą obrazów chtonicznie gwałtownych,
Żeby me serce w strzępy się krajało,
Żebym usłyszał krzyk ciała odmowny.
Wróćmy do portu – my, uciekinierzy.
Jako buntownik chcę zaanektować
Latarnię morską w ciemnej, krzywej wieży
I zwodzić z niej innych, co łamią me słowa.
Od strony lądu wiatr nam w plecy wieje.
Nie chcę czuć chłodu – przed nami jest morze,
Co lepkim ciepłem serce me rozgrzeje
I powiedzie w noc, w której gasną zorze.
Jesteś piratem, prujesz lustro wody –
Morza pustych słów, odartych z znaczenia.
Obcy niech toną, zrzućmy na nich kłody,
Zniszczmy im statki siłą odurzenia!
Strzaskamy maszty, ograbimy skarbiec,
Weźmiemy branki na nasze haremy;
Ostatni skok w toń, przy wielbłądzim garbie –
Obydwaj wiemy, że nie istniejemy.
Ach, znów pijani idziemy w nieznane
Przez las cyrkowy nieznoszący życia
Zamknięci w klatce, uciekli nad ranem,
Choć bez mundurów, są nie do ukrycia.
Obyś mnie znalazł, jeśli gdzieś odpłynę!
Nie lubię czekać aż ktoś mnie pochwali;
Jak nie znasz drogi, szukaj za Berlinem –
Szukam tam słowa mocy gradu stali.
Wstawaj cesarzu, już nie czas konania.
Kolejne drogi chcą chleba i igrzysk.
Pójdziemy nimi, niech Bóg nas ochrania,
Kolejny martwy już na drodze iskrzy.
Tak, barbarzyńcy! My ich pra-synowie,
Chociaż ich gwałtów już nie pamiętamy.
Znamy ich zieleń, las czyny opowie,
Zboża napoją a ukoją damy.
Dzisiaj już pustka… wszędzie demokraci
Dzikość wpisana do papierów serca
Lubą księgowość urzędnik zeszmacił
Ale sam martwy, z plastiku morderca!
Gdzie mury, zamki, życie trwa za lasem:
Wesoły zastęp już tam obozuje,
Ich głos gnie puszczę – oni mają rasę!
I żaden mieszczuch głów im nie opluje.
Za tym obrazem mogę tylko tęsknić
Wpajam go w siebie, pomagasz mi jeszcze…
Żar tylko w słowie i w napoju tętni
Kto to utrwali, będzie nowym wieszczem!
Słowo zstąpiło, przerzuć szybko strony:
Znów Stół Okrągły – ten zjazd familijny
Gdzie zakaz wstępu dla wydziedziczonych;
Prąd odłączają – kolejny sen śnijmy!
Czy w Abisynii spotkałeś Lwa Judy?
Czy go wezwałeś (jako Króla Królów)
Na pomoc bratu z Hiszpanii zatrutej –
Don Carlosowi, dziedzicowi bólów?
Broń na powozy, do kieszeni złoto,
Wódka dla Indian, Ajnów i Murzynów!
W koloniach jestem niezbędnym idiotą,
Pariasi milczą, pracując na synów.
Słupowi soli rzeka moczy nogi
Dzwon z wieży odpadł, filister skradł linę
Nie doczekałeś tej ostatniej trwogi
I słodka cisza przytula twą minę…
Dobrze wiem, że Ty już mi nie odpowiesz
Krew wkrótce zaschnie, nikt nas nie podniesie;
Stoczeni na dno, zatańczymy w rowie
Z nawozem dla drzew w najciemniejszym lesie.
W sztuce wyparcia wytrwale się szkolę:
Na ścianie schemat translatio imperii…
Imperium dmie w nas, kochamy symbole
(Ostatni kongres zbędnej fanaberii)!
W oddali burza zalewa nam pola,
Dzielnych kompanów zostało niewielu…
W drodze nad morze uliczna swawola,
Byle do portu – prawda, przyjacielu?
Reaktor
Anteuszowe gody
Ta ziemia, twoja ojczyzna
Ona jak ciało kochanki
Znasz dobrze jej smak i zapach
Kapryśne sucze zachcianki.
Nawet, gdy od niej uciekasz
To wracasz znowu z nadzieją
Z nadzieją na rzeczywistość
Z której straceńcy się śmieją.
Uśmiech, to przecież za mało
Trzeba się złapać za szyje
Z zaciśniętymi ustami
Gdy złość pod sercem się kryje.
Kochaj ostrożnie, z rozmysłem
Odstawcie spontaniczności
Jest tylko twoja, na zawsze
Bo nikt jej więcej nie znosi.
We wspólnej chwili milczenia
Rzucicie się sobie do stóp
Bo chociaż jeszcze tańczycie
To w sercach już kopie się grób.
Nad nim wyrośnie tablica
I żadna łza jej nie skruszy
Czyja żałosna ucieczka
Drugiego serce poruszy?
Kochanka jeszcze zapłacze
Wtedy już będziesz daleko
Z innymi się nie zadawaj
Nawet nie machaj im ręką.
Kochanka jeszcze zatęskni
I pocznie włosy rwać z głowy
Ale nie zbłądzi do obcych
Bo nie zna przecież ich mowy.
Pamięć o tobie jak ziarno
Wyrośnie w chwili zabawnej
Jeszcze odpoczniesz w ogrodzie
No, kto tu był marnotrawny?
Co było kiedyś, pielęgnuj
Młodości się nie zatraca
Więc każdą kobietę czeka
Dla nowych pokoleń praca.
Już ujmij ją opiekuńczo
Nie macie, po co uciekać
Słońce i ziemia już krwawią
Niech nowe życie nie czeka.
Z odwagą szarpnij za włosy
Pijacko uwieś się szyi
I wciągaj zapach jej skóry
On mówi: jesteśmy żywi.
A oderwani od siebie
Gnijecie mimo pogody
Jak zniewolone pruderią
Umierające narody.
A od niej ty oderwany
Jeszcze gorzej funkcjonujesz
Jak drzewo w próżnię rzucone
Co swych korzeni nie czuje.
Reaktor
Ona jak ciało kochanki
Znasz dobrze jej smak i zapach
Kapryśne sucze zachcianki.
Nawet, gdy od niej uciekasz
To wracasz znowu z nadzieją
Z nadzieją na rzeczywistość
Z której straceńcy się śmieją.
Uśmiech, to przecież za mało
Trzeba się złapać za szyje
Z zaciśniętymi ustami
Gdy złość pod sercem się kryje.
Kochaj ostrożnie, z rozmysłem
Odstawcie spontaniczności
Jest tylko twoja, na zawsze
Bo nikt jej więcej nie znosi.
We wspólnej chwili milczenia
Rzucicie się sobie do stóp
Bo chociaż jeszcze tańczycie
To w sercach już kopie się grób.
Nad nim wyrośnie tablica
I żadna łza jej nie skruszy
Czyja żałosna ucieczka
Drugiego serce poruszy?
Kochanka jeszcze zapłacze
Wtedy już będziesz daleko
Z innymi się nie zadawaj
Nawet nie machaj im ręką.
Kochanka jeszcze zatęskni
I pocznie włosy rwać z głowy
Ale nie zbłądzi do obcych
Bo nie zna przecież ich mowy.
Pamięć o tobie jak ziarno
Wyrośnie w chwili zabawnej
Jeszcze odpoczniesz w ogrodzie
No, kto tu był marnotrawny?
Co było kiedyś, pielęgnuj
Młodości się nie zatraca
Więc każdą kobietę czeka
Dla nowych pokoleń praca.
Już ujmij ją opiekuńczo
Nie macie, po co uciekać
Słońce i ziemia już krwawią
Niech nowe życie nie czeka.
Z odwagą szarpnij za włosy
Pijacko uwieś się szyi
I wciągaj zapach jej skóry
On mówi: jesteśmy żywi.
A oderwani od siebie
Gnijecie mimo pogody
Jak zniewolone pruderią
Umierające narody.
A od niej ty oderwany
Jeszcze gorzej funkcjonujesz
Jak drzewo w próżnię rzucone
Co swych korzeni nie czuje.
Reaktor
sobota, 15 stycznia 2011
Bezczas
Czy czekasz, aż coś zmieni Twoje życie? Czekasz, aż coś przerwie dni Twojej beznadziei?
Błąkając się samemu, pośród nocy; w samotności, wciąż czekasz na świt.
Na grom, błyskawicę, która napełni chłód dnia ogniem, dreszczami elektryczności.
Na promyczek słońca, który stworzy tęczę na nieboskłonie Twojej uśpionej fantazji.
Na znak cudowny, dany od samego losu, znak czytelny, jak klucz powracających ptaków na wiosnę, na ten wyraźny sygnał, że teraz, już, zaczyna się nowe życie!
Czekasz, aż nadejdzie dzień, gdy otworzy się wieczność, bezczas cudowny jak zakochanie.
Błąkasz się samemu, o dusznym świcie, pośród porannej mgły, i czekasz na moment.
Może to będzie obcy człowiek, który powie Ci, jak żyć? Albo anioł wstąpi z niebios i pokaże Ci, jak poradzić sobie z rzeczywistością?
Mgła kłębi się na ulicach, zasłania ścieżki, proszące, byś szedł po ich śladach. Idziesz więc, jak dziecko, po omacku, w srebrnoszarych chmurkach i zawirowaniach. Znów nie wiesz, dokąd dążysz.
Gubisz się samotnie w przygaszonym świetle południa, cały w płatkach sypiącego śniegu.
Poezja, gdzie jest poezja? Czy umarła całkiem w bezdusznym świecie maszyn; popartowej percepcji przełomu wieków? Pośpiech i konformizm nie są przyjaciółmi liryki.
Szukasz poezji, czegoś, co zmieni codzienność w szalony, rozdygotany kalejdoskop chwil. Wątpisz, czy to szaleństwo istnieje; wiara w człowieka jako bożą iskrę powoli się wypala; jednak coś nie pozwala Ci zwątpić do końca, chwytasz się wciąż nadziei, że kiedyś odżyją dawno zapomniane zaklęcia; że magia powróci.
Wieczór i zachód słońca przynosi kolejne rozdygotane goryczą rozczarowanie. Kolejny dzień przeobraża się w pamięć, zamienia się w smętne wspomnienie. A nowe wciąż nie nadeszło.
Żaden znak, żadna cudowna iluminacja – znów została tylko niezmienna samotność, znów to samo zwątpienie w sens.
To chyba czas. Właśnie nadszedł czas, byś sam zmienił swoje życie, nadał mu cel. Już dość próżnego czekania na pomocną rękę, która nigdy się nie pojawi. Koniec nocy, gdy bezczynnie rozpaczając, uważałeś się za ostatniego obrońcę prawdy. Porzuć ścieżki brodzące w ciężkich oparach absurdu, wyjdź na drogę szeroką, która przeznaczona jest dla panów swojego życia.
Na drodze tej czeka Ona, skąpana w wiosennym świetle; i wszystkie noce są przepełnione czułością w jasnym blasku księżyca. Wszystkie z chwil pełne są migoczących gwiazd, malutkich luster miłości. Zajrzyj w te lustra, zobacz siebie – nie na to czekasz? A jeśli czekasz, to co Cię powstrzymuje przed krokiem naprzód, brak odwagi?
Myślę, że masz ją w sobie, bardzo głęboko. Myślę, że wciąż masz szansę ruszyć w podróż traktem zwycięzców.
Dagme
Błąkając się samemu, pośród nocy; w samotności, wciąż czekasz na świt.
Na grom, błyskawicę, która napełni chłód dnia ogniem, dreszczami elektryczności.
Na promyczek słońca, który stworzy tęczę na nieboskłonie Twojej uśpionej fantazji.
Na znak cudowny, dany od samego losu, znak czytelny, jak klucz powracających ptaków na wiosnę, na ten wyraźny sygnał, że teraz, już, zaczyna się nowe życie!
Czekasz, aż nadejdzie dzień, gdy otworzy się wieczność, bezczas cudowny jak zakochanie.
Błąkasz się samemu, o dusznym świcie, pośród porannej mgły, i czekasz na moment.
Może to będzie obcy człowiek, który powie Ci, jak żyć? Albo anioł wstąpi z niebios i pokaże Ci, jak poradzić sobie z rzeczywistością?
Mgła kłębi się na ulicach, zasłania ścieżki, proszące, byś szedł po ich śladach. Idziesz więc, jak dziecko, po omacku, w srebrnoszarych chmurkach i zawirowaniach. Znów nie wiesz, dokąd dążysz.
Gubisz się samotnie w przygaszonym świetle południa, cały w płatkach sypiącego śniegu.
Poezja, gdzie jest poezja? Czy umarła całkiem w bezdusznym świecie maszyn; popartowej percepcji przełomu wieków? Pośpiech i konformizm nie są przyjaciółmi liryki.
Szukasz poezji, czegoś, co zmieni codzienność w szalony, rozdygotany kalejdoskop chwil. Wątpisz, czy to szaleństwo istnieje; wiara w człowieka jako bożą iskrę powoli się wypala; jednak coś nie pozwala Ci zwątpić do końca, chwytasz się wciąż nadziei, że kiedyś odżyją dawno zapomniane zaklęcia; że magia powróci.
Wieczór i zachód słońca przynosi kolejne rozdygotane goryczą rozczarowanie. Kolejny dzień przeobraża się w pamięć, zamienia się w smętne wspomnienie. A nowe wciąż nie nadeszło.
Żaden znak, żadna cudowna iluminacja – znów została tylko niezmienna samotność, znów to samo zwątpienie w sens.
To chyba czas. Właśnie nadszedł czas, byś sam zmienił swoje życie, nadał mu cel. Już dość próżnego czekania na pomocną rękę, która nigdy się nie pojawi. Koniec nocy, gdy bezczynnie rozpaczając, uważałeś się za ostatniego obrońcę prawdy. Porzuć ścieżki brodzące w ciężkich oparach absurdu, wyjdź na drogę szeroką, która przeznaczona jest dla panów swojego życia.
Na drodze tej czeka Ona, skąpana w wiosennym świetle; i wszystkie noce są przepełnione czułością w jasnym blasku księżyca. Wszystkie z chwil pełne są migoczących gwiazd, malutkich luster miłości. Zajrzyj w te lustra, zobacz siebie – nie na to czekasz? A jeśli czekasz, to co Cię powstrzymuje przed krokiem naprzód, brak odwagi?
Myślę, że masz ją w sobie, bardzo głęboko. Myślę, że wciąż masz szansę ruszyć w podróż traktem zwycięzców.
Dagme
Mizoginizm
Takie dalekie, a jak uciążliwe
Zbliżyć się do was – dla mnie niemożliwe.
Patrzę z oddali, brzydzę się ukradkiem,
Bym się nie zetknął z którąś z was przypadkiem.
Widzę stąd dużo – wasze „osiągnięcia”:
Szczyty próżności w miałkim rozgadaniu,
Wraz fala myśli, kolejne wahnięcia,
Lecz dno rozsądku, rozum w poważaniu.
Pełno was, mnogo, świat oplątujecie
W spocony splot ciał wkrótce go zepchniecie.
W spazmach zazdrości wyplujecie ducha,
Jak wypluwacie wnętrze swego brzucha
Wszystko, co żywe tylko przenosicie,
By po tej służbie obmyć swoje ciała,
A choć urokiem znowu mnie spoicie
Wasza nagroda – zbyt niska, za mała!
Nie mówcie do mnie ani jednym słowem,
Wasz głos to dla mnie jakby cios kamieniem
Nie chcę sympatii, spuszczam nisko głowę.
Blady uciekam przed ciepłym ramieniem
Co po uśmiechach, zalotnych spojrzeniach,
Słodkim zapachu czy powabach ciała…
Nie mogę was chcieć nawet dla zmartwienia,
Ażeby żadna zawodu nie miała.
Może niestety, żadna z was w przyszłości
Nie będzie krzyczeć mojego imienia;
Jestem uparty w swojej przypadłości –
Poznaję nowe, lecz nic się nie zmienia
Nie usłyszycie też mojego głosu,
Umilkł, zamknięty zimnymi ustami.
Tylko wzrok chciwy nie posłuchał losu
I wciąż uparcie podąża za wami.
Nie mam ochoty na bliższe poznanie
Jestem dla siebie, choćbym mógł inaczej
Nic nas nie łączy, nie przekraczam granic –
Za nimi obcość, w której nic nie znaczę.
Odrębne światy nie muszą wojować,
Jeden przed drugim niech dobrze się schowa!
Jeszcze niczego od siebie nie chcemy –
Nad czyim grobem wspólnie zapłaczemy?
Z głową w poduszce połóż się, ofiaro
I nie odwracaj… zaraz przyjdzie druga –
Ma oprawczyni nasyci cię karą,
Lecz nie rozpaczaj – ta noc będzie długa.
Anioł przyleci porwać wasze serca,
Koniec igraszek, to dla was morderca…
Mściciel zrodzonych w ciemny pokój runął
Dwa puste ciała ku sromocie zsunąć!
Reaktor
Zbliżyć się do was – dla mnie niemożliwe.
Patrzę z oddali, brzydzę się ukradkiem,
Bym się nie zetknął z którąś z was przypadkiem.
Widzę stąd dużo – wasze „osiągnięcia”:
Szczyty próżności w miałkim rozgadaniu,
Wraz fala myśli, kolejne wahnięcia,
Lecz dno rozsądku, rozum w poważaniu.
Pełno was, mnogo, świat oplątujecie
W spocony splot ciał wkrótce go zepchniecie.
W spazmach zazdrości wyplujecie ducha,
Jak wypluwacie wnętrze swego brzucha
Wszystko, co żywe tylko przenosicie,
By po tej służbie obmyć swoje ciała,
A choć urokiem znowu mnie spoicie
Wasza nagroda – zbyt niska, za mała!
Nie mówcie do mnie ani jednym słowem,
Wasz głos to dla mnie jakby cios kamieniem
Nie chcę sympatii, spuszczam nisko głowę.
Blady uciekam przed ciepłym ramieniem
Co po uśmiechach, zalotnych spojrzeniach,
Słodkim zapachu czy powabach ciała…
Nie mogę was chcieć nawet dla zmartwienia,
Ażeby żadna zawodu nie miała.
Może niestety, żadna z was w przyszłości
Nie będzie krzyczeć mojego imienia;
Jestem uparty w swojej przypadłości –
Poznaję nowe, lecz nic się nie zmienia
Nie usłyszycie też mojego głosu,
Umilkł, zamknięty zimnymi ustami.
Tylko wzrok chciwy nie posłuchał losu
I wciąż uparcie podąża za wami.
Nie mam ochoty na bliższe poznanie
Jestem dla siebie, choćbym mógł inaczej
Nic nas nie łączy, nie przekraczam granic –
Za nimi obcość, w której nic nie znaczę.
Odrębne światy nie muszą wojować,
Jeden przed drugim niech dobrze się schowa!
Jeszcze niczego od siebie nie chcemy –
Nad czyim grobem wspólnie zapłaczemy?
Z głową w poduszce połóż się, ofiaro
I nie odwracaj… zaraz przyjdzie druga –
Ma oprawczyni nasyci cię karą,
Lecz nie rozpaczaj – ta noc będzie długa.
Anioł przyleci porwać wasze serca,
Koniec igraszek, to dla was morderca…
Mściciel zrodzonych w ciemny pokój runął
Dwa puste ciała ku sromocie zsunąć!
Reaktor
Subskrybuj:
Posty (Atom)