poniedziałek, 26 października 2009

Deszcz przedjesienny

Przyszedł sierpniowym wieczorem, przesiąkniętym na wskroś zapachem złocistych mimoz. Przyszedł niespodziewanie, wiedziony przez ciemnogranatowe chmury, gdy zmierzch otulał świat srebrnoszarym atłasem. On, deszcz przedjesienny, zgasił ostatni płomień lata; swoim kroplami na nowo rozbudził melancholię. Nastały rządy chłodu.
Pada. Woda ścieka po dębowej korze, a my widzimy każdą chwilę, każde wspomnienie i ulotny sen nocy letniej. Lecz oto deszcz oznajmił kolejne fin de siecle, koniec epoki słońca.
Delikatnie i czule czujemy go na skórze, przenika ją i dociera do wnętrza, przedziera się przez nasz mur; mur, którego przebić nie może drugi człowiek. Może jego strugi są samotnością, dlatego potrafią przedrzeć się przez zapory, których nie potrafi pokonać miłość.
A one trafiają aż do sedna, do samego początku.
Wilgotne powietrze zachłysnęło się własną beznadziejnością, my uświadomiliśmy sobie własną niemoc i strach.
Każda z wizji jesieni przeraża, ten wszechocean ciemnych minut, wypełnionych tęsknotą. My nie chcemy dużo – chcemy tylko nie czuć się w swoich głowach jak w klatkach.
A deszczowe krople rozbijają nas na tysiące maleńkich kawałków.
Ile szans zmarnowaliśmy tego lata?
Bezczeszczenie czasu i bezczeszczenie miłości – dwa najgorsze świętokradztwa popełniane przez człowieka; dwa grzechy, których nie da się odpokutować.
Jak teraz oczyścimy nasze sumienia, skażone letnią bezczynnością?

Dagme

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz