Przyszedł sierpniowym wieczorem, przesiąkniętym na wskroś zapachem złocistych mimoz. Przyszedł niespodziewanie, wiedziony przez ciemnogranatowe chmury, gdy zmierzch otulał świat srebrnoszarym atłasem. On, deszcz przedjesienny, zgasił ostatni płomień lata; swoim kroplami na nowo rozbudził melancholię. Nastały rządy chłodu.
Pada. Woda ścieka po dębowej korze, a my widzimy każdą chwilę, każde wspomnienie i ulotny sen nocy letniej. Lecz oto deszcz oznajmił kolejne fin de siecle, koniec epoki słońca.
Delikatnie i czule czujemy go na skórze, przenika ją i dociera do wnętrza, przedziera się przez nasz mur; mur, którego przebić nie może drugi człowiek. Może jego strugi są samotnością, dlatego potrafią przedrzeć się przez zapory, których nie potrafi pokonać miłość.
A one trafiają aż do sedna, do samego początku.
Wilgotne powietrze zachłysnęło się własną beznadziejnością, my uświadomiliśmy sobie własną niemoc i strach.
Każda z wizji jesieni przeraża, ten wszechocean ciemnych minut, wypełnionych tęsknotą. My nie chcemy dużo – chcemy tylko nie czuć się w swoich głowach jak w klatkach.
A deszczowe krople rozbijają nas na tysiące maleńkich kawałków.
Ile szans zmarnowaliśmy tego lata?
Bezczeszczenie czasu i bezczeszczenie miłości – dwa najgorsze świętokradztwa popełniane przez człowieka; dwa grzechy, których nie da się odpokutować.
Jak teraz oczyścimy nasze sumienia, skażone letnią bezczynnością?
Dagme
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz